wtorek, 30 czerwca 2015

wszystko, co krytyczne misie lubią najbardziej

Porzuciłam na chwilę moje indyjskie inspiracje na rzecz tekstu, który spłodziłam dzięki i przez krytyczno-praktyczny wypad do Warszawy. Mocno polecam wystawę zbiorów japońskich, którą znajdziecie w Muzeum Narodowym. Więcej informacji: cyk.
Gotuję fasolkę szparagową i zbieram kilogramy mocy potrzebne do spłodzenia kolejnych tekstów, a tymczasem podzielę się moimi ekscytującymi przemyśleniami na temat wystawy:

co? Dzikie pola. Historia awangardowego Wrocławia.
gdzie? Zachęta - Narodowa Galeria Sztuki
jak długo? do 13.09.2015 r.
przygotowanie? Warto znać kontekst historyczny, chociażby ogólnie. Narracja wystawy rozpoczyna się w latach '60 i jest odpowiedzią na długofalowy proces zmian we współczesnej stolicy Dolnego Śląska. 
Jak to ujęłam: głosy żyjących w poniemieckich kamienicach poniemieckiego Wrocławia. 
co więcej? Nie jest to typ wystawy, którą oblecisz w 10 minut. Poświęć jej czas, jest sporo do obejrzenia. Siedem sal. 
info? cyk
moje wesołe rozważania?


Wystawa „Dzikie pola. Historia awangardowego Wrocławia” pokazuje jak dzieje oddziałują na artystów. Ekspozycję podzielono na wiele sal, a każda z nich to osobna strefa działania.
Widz w płynny sposób może prześledzić rozwój opowieści o eksperymentach i wariacjach artystów, podejmujących wątki, które miały pomóc im odnaleźć siebie w niełatwej rzeczywistości powojennego świata.
Punktem wyjścia moich refleksji stał się Stanisław Dróżdż, jeden z polskich twórców poezji konkretnej. Jest to specyficzny typ liryki, który nie pozwala czytelnikowi na tradycyjny odbiór wiersza. Często utwory są tworzone za pomocą pojedynczych znaków, słów, co skłania raczej ku kontemplowaniu napisu.
Przy pierwszym, spontanicznym kontakcie można odejść wzburzonym, ponieważ ciąg liter czy pojedynczych słów nic mu nie mówi. 
Stanisław Dróżdż - Samotność 
Można też podjąć bezpośrednią współpracę z dziełem. W taki sposób spróbowałam zabawić się z „Samotnością” z 1967 roku. Naprowadzający tytuł. 
Zaintrygował mnie, ponieważ autor w tym roku poznał swoją żonę, Annę, z którą przeżył ponad czterdzieści lat, co sugeruje uczucia zupełnie różne od odosobnienia. Pytany o inspiracje, w rozmowie z Elżbietą Łubowicz (2009) Dróżdż mówił „Ja nie czuję się autorem swoich prac. Jestem tylko narzędziem w ręku Boga. (...)”.
Idąc tym tropem „Samotność” to kolejna misja, wyzwanie jakie rzuca nam niczym rękawiczkę sam Stwórca. Ogrom białych jedynek na czarnym tle – doliczyłam się na jednym poziomie dwudziestu dziewięciu cyferek, nie wspominając o tych lekko wystających. Obraz umieszczony został w antyramie – wywołał silne subiektywne odczucie, gdy w odbiciu zobaczyłam siebie, swoją twarz. Objawienie. Wtedy poczułam, że jestem jedynką, jedną z wielu, ale to zawsze o wiele więcej od zera. Wiele jednostek tworzy się w pary, grupy. Wiele jedynek to walka, możliwości. Pochód bezimiennych nie zawsze jest procesją przegranych.
Patrząc przez pryzmat wystawy, dochodzę do wniosku, że każdy artysta na niej to odrębna jednostka bez której, prawdopodobnie, awangarda wrocławska istniałaby dalej, ale każda z barwnych postaci zasiała swoje ziarenko oraz swoją prawdę.
Śmiało mogę opowiedzieć o pracy jednej z takich „siejących” osób. Anna Kutera. Artystka zainteresowana jest realiami współczesnego świata. Popiera sztukę kontekstualną, której główne założenie jest takie, że kontekst zawsze ulega zmianom, modyfikacjom – nie jest ostateczny.
Dzieło znajduje się w przestrzeni mocno skupiającej się na cielesności, poczuciu ciała, odrębności płciowej.


„Fryzury” z 1978 – 1979 z cyklu „Sytuacji stymulowanych” to jawna krytyka narzucanych nam kanonów piękna, mody. Widzę cztery zdjęcia - roześmiane, może lekko drwiące oblicza, kobiety pewnej swoich wartości. Kobiety, która nie czuje się zobowiązana do podążania za trendami „modnej główki”.


fot. wł. artystki 
Specjalnie prezentuje się w męskiej koszuli, a włosy – choć krótkie – każdego miesiąca (od listopada do lutego) przybierają różnorodną, fantazyjną postać. Chce pokazać, że jest zadowolona, dumna ze swojego wyglądu, chociaż nie wpisuje się we wzorzec propagowany przez trendy. Przeciwstawia się temu. Mówi: jestem zadbana, ale nie będę taka jak wy. Wytyka dyktatorom mody, że prawdziwa kobieta nie jest podobna do modelek i, co więcej, nie chce być. Zwraca uwagę na problem jaki powstaje, gdy małe dziewczynki chcą zostać księżniczkami i modelkami. Widzą utarty schemat w kobiecych pismach i zastanawiają się, dlaczego one takie nie są. Już wtedy rodzi się wielka machina biznesu, napędzana przez niemal całe życie. Uśmiechnięta machina, która chce „pomóc” kobietom dojść do ideału. Artystka mówi jednak, że doskonałość zależy tylko od nas.
Stoi pewnie, a nad nią widnieje napis w trzech językach – polskim, niemieckim, angielskim – Ja decyduję o swojej fryzurze, a nie dyktatorzy mody żurnalowej. Ja – jedynka, ja - siła. Podziwiam autorkę, ponieważ praca nie jest prowokacyjna, a skłania do myślenia. Jest prosta lub – może lepiej to zabrzmi – nieprzekombinowana, ale dobitna. Można ją odnieść zarówno do kobiet jak i do mężczyzn. Każda z płci w kulturze od wieków ma przypisane swoje role. W 2015 roku przeciwstawienie się temu podziałowi staje się akceptowane, jednak wtedy – pod koniec lat 70. - głos sprzeciwu dopiero zaczynał być podejmowany.
Chociaż konwencja ustawienia przypomina więźnia przed zrobieniem zdjęcia do akt – ta skazana paradoksalnie jest wolna.
Praca wydaje mi się bardzo uniwersalna. Również dzisiaj odmienność, oryginalność bywa męczącą przypadłością. Tak nie powinno być. Na zdjęciach widzę kobietę, która ma pomysł na swoje uczesanie. Zmienia je, bawi się nim, nie jest nudna czy konwencjonalna. Jest sobą.

Wydaje mi się, że każdy może być jedynką – siłą. Pokazali to wrocławscy artyści, często zagubieni w trudnej rzeczywistości miasta, w którym żyją i żyli. Wiedzieli, że historia nie stworzy się sama – trzeba ją napisać.  

Na koniec to, co wszystkie zwierzątka lubią najbardziej, czyli kawał mięsa, zupa, kompot i surówka za 15,99 w warszawskim Barze Mlecznym Mleczarnia, blisko Nowego Świata. Smacznego! 






piątek, 12 czerwca 2015

Meandry i mauzolea Wielkich Mogołów.


Dziś uderzam w orient. Wywęszyłam obiecujący temat, który ocieka trudnymi niewymawialnymi nazwami. Tylko dla wytrwałych!
„Dwudziesta żona” oraz kontynuacja powieści, czyli „Święto róż” Indu Sundaresan to historie, które zainspirowały mnie do wnikliwego rozegrania tematu.
Jest to wspomnienie wielkich porywów serc, rządów Mogołów (MOGOŁÓW!), okraszonych krwawymi pojedynkami, sporami rodzinnymi z domieszką polityki i barwnymi opisami tamtejszych obyczajów. Mogę śmiało stwierdzić, że każdy znajdzie w tej opowieści coś interesującego, jakiś rozdzialik lub wątek dla siebie. Usadźmy ten nieszczęsny lud w czasie i miejscu.



Pochodzenie: turecko – mongolskie
Rządy: północno – środkowe Indie
Czas: 1526 – 1857
Religia: islam
Przodkowie: domniemanym jest twórca wielkiego Imperium Mongołów Czynis – chan oraz Timur (znany pod imieniem Tamerlan)

Kiedy mniej więcej orientujemy się, gdzie jesteśmy, warto wspomnieć, że przyczynili się do powstania w Indiach hindusko-muzułmańskiej kultury. 
Wiele jest sporów, czy to było słuszne, żeby wpadać buciorami w zupełnie inne zwyczaje i je zmieniać, ale nie o tym dyskusja. 
Mogołowie byli na swój sposób mecenasami sztuki. Interesowali się architekturą ogrodową, sprowadzali na swój dwór malarzy, śpiewaków, naukowców, aby lepiej poznawać tajniki różnych dziedzin. Cenili dekoracyjność, którą łączyli z wyszukanym smakiem. Kolekcjonowali księgi oraz sami je pisali. Założyciel dynastii, Babur, jest autorem pierwszej na świecie autobiografii - „Księga o życiu i czynach Babura”.
Pozostawili po sobie jeden z cudów współczesnej architektury - Mumtaz Mahal – znany jako Tadż Mahal. Jest to jeden z najchętniej odwiedzanych zabytków w Indiach. 

"Tylko takie dzieło jak Tadż Mahal mogło służyć za kurtynę zasłaniającą tajemnicę ich pochodzenia oraz ogromu ich sukcesu i klęski."*

Jednak wcześniej powstała budowla, wykorzystująca nowe formy architektury, które często przypisuje się pomysłodawcy Tadż Mahal. Itimad ud- Dauli, grobowiec pewnego wezyra i jego żony, którego stworzenie zleciła jego córka w Agrze.
Córka ta była ukochaną, tytułową dwudziestą żoną Dźahangira, jednego z cesarzy, ojca Churrama. Mauzoleum czasami nazywane jest „Baby Taj”.



Najważniejsze:
  • plan kwadratu, usytuowany w ogrodzie o skromnych rozmiarach
  • cztery ośmioboczne (czyli oktagonalne) wieżyczki
  • dźali, ażurowe płyty, które wypełniają otwory okienne
  • inkrustracja* z półszlachetnych metali
  • każdy kawałek budynku został zaaranżowany geometrycznymi wzorami, meandrami (takie szlaczki, podobne do tego, co robiliśmy w zerówce) 
  • komnatę grobową oświetlają kratownice
  • z inicjatywy Nudźahan (to była słynna żona Dźahangira) powstała pierwsza budowla z białego marmuru
  • intymny charakter
Przykładowy meander:

Wszystkich chętnych do poznania historycznej otoczki, która doprowadziła do wybudowania mauzoleum – swoistej pamiątki po Mogołach – odsyłam do wyżej wymienionych lektur: każdy ciekawski znajdzie tam mapkę, drzewo genealogiczne rodu oraz objaśnienia trudnych słów.



Tadż Mahal powstał ku pamięci żony jednego z władców – Szahdżahana, co można tłumaczyć jako Pan Świata. Takie imię wybrał po osiągnięciu władzy Churram, czyli Radosny. 
Jego żona, Ardżumand, zmarła w wieku 38 lat, rodząc czternaste dziecko. Myślę, że już dość informacji i trudnych słów na dzisiaj. Mam nadzieję, że narobiłam maciupeńkiej ochoty na poznanie historii i tajemnicy Tadż Mahal. 

* W. Hansen, Dramat Indii - Wielkich Mogołów, warszawa 1987, s. 19.

*technika zdobiczna: robi się wgłębienia, w które następnie wkleja się płytki z różnych materiałów

czwartek, 14 maja 2015

Ciastka jak naleśniki i nocny Vincent.


Lisie wędrówki po toruńskiej starówce zakończyły się wypadem do jednej z kawiarni, znajdującej się na Rynku Staromiejskim 12 (ścisłe centrum). Lokal z niewielkim stażem - jeśli mnie pamięć nie myli otwierali się jakiś rok temu. Mowa o Grande Coffee. Swoją drogą w obcym języku wszystko brzmi lepiej: hej, idziemy do Grande Coffee staje się bardziej zjawiskowe od hej, wpadniemy do Wielkiej Kawy. Mała uszczypliwość, w końcu każdy lokal w jakiś sposób promuje miasto i kraj.

Ceny adekwatne do położenia, jednak od wejścia coś, co bardzo cenię w tego typu lokalach - obsługa, której masz ochotę zwierzyć się z wszelkich zmartwień przy kubku gorącego napoju. Nawet jeśli wkurzali się, gdy nie mogłam zdecydować się na coś konkretnego - nie dali tego po sobie poznać. 
Myślę, że osoby, które nie przepadają za kawą znajdą coś dla siebie z różnorodnego menu, obfitującego w owocowe koktajle, orzeźwiające szejki, pysznie wyglądające ciacha i inne. Skusiłam się na kawę z syropem malinowym i piankami na górze (na zdjęciu lekko podtopiona, ale wierzcie na słowo, że to była kaczuszka) oraz ciasteczko wielkości naleśnika z dużymi kawałkami czekolady i żurawiną. Następne, co przyciągnęło moją uwagę to spora półka pełna książek. Chwilę później dowiedziałam się dlaczego - wymień książkę na kawę. 
Dobry patent, żeby podzielić się ulubioną lub nietrafioną lekturą, przy okazji dostając kawcię za friko (sprawdzę to!). Mogę wspomnieć o wygodnych kanapach i muzyce, która nie przeszkadzała w rozmowie. Do tego w toalecie trafiłam na biały, miękki papier. Szok i niedowierzanie. Dość żartów. Nagadałyśmy się z lisią koleżanką, dziś czynne do 22.
Tym sposobem dyskretnie przeszłam do tematu numer dwa. Większość z nas kojarzy faceta, który odciął sobie ucho: Vincenta Van Gogha
Patrzę na jego życiowe wybory - od próby zostania duchownym do działalności artystycznej. Bardzo emocjonalnie nastawiony wrażliwiec. Zaintrygowany właściwościami koloru, nocnym niebem i Japonią. To zetknięcie z drzeworytem japońskim i klimatem Francji sprawił, że jego talent rozwijał się oraz nakreślił dobrze znane nam pociągnięcia pędzla. Uważał, że niemożliwością jest umieszczanie białych punktów na granatowym tle, ponieważ nieboskłon wieczorową porą kryje dużo więcej tajemnic. Tym samym, w listach do siostry, pisał, że noc jest ciekawsza od dnia. Można w niej wychwycić odcienie fioletu, błękity, nawet zieleń. Starał się tworzyć nocne widoki w plenerze. 
Chwiejny stan duszy - liczne załamania nerwowe - sprawił, że niektóre elementy dzieł stają się wręcz dramatyczne, niepokojące. Za taki uznaję jeden z najbardziej znanych obrazów -  Gwiaździsta noc (The Starry Night), obecnie znajdujący się w Museum of Modern Art w Nowym Jorku. Jego działalność artystyczną wyróżnia skłonność do ekspresyjnej deformacji. Wspomniane dzieło to efekt działań wyobraźni ze wskazaniem na cyprysowe gwiazdy. 
Cytat, który przybliżył mi myśli tego artysty, rok 1888: 
"Wszyscy pragniemy wesołości i szczęścia, nadziei i miłości. Im bardziej staję się brzydki, stary, zły, chory i biedny, tym bardziej pragnę się pomścić, dając kolor świetlisty, dobrze dobrany, jaśniejący. (...)"*
Okazuje się, że gość, którego znamy jako tego nieszczęśnika od nieudanego życia starał się coś pokazać swoimi obrazami. Udowodnić sobie i, po prawie 130 latach od powstania niepokojącego nieba, także nam. 



*Artyści o sztuce: od Van Gogha do Picassa, E. Grabska, H. Mrawska, Warszawa 1977, s. 16.

środa, 13 maja 2015

Lisie zarobki.


Ostatnio mam problem z tematami osadzonymi wokół sztuki. Ktoś powinien palnąć mnie w głowę. 
Pogrąża mnie zupełnie coś innego. Moje tak zwane życie (przeczucia mnie nie zawiodły: istnieje nawet serial z lat 90. o tym wdzięcznym tytule). Trafiłam na pewnym forum na dyskusję o poszukiwaniu pracy po studiach. Dziewczyna pisała o swoim braku doświadczenia, ponieważ serduszko oddała nauce.
Moje do bólu humanistyczne zacięcie pewnie nie wyjdzie mi na dobre, gdy przyjdzie pora, żeby w końcu określić, co chciałabym robić. Jak wielu młodych ludzi nie mam pomysłu na siebie, ale... staram się być samodzielna i rezolutna, co podobno cenią sobie przyszli pracodawcy. 
Dziś notka bardzo osobista, ponieważ postanowiłam popłynąć po fali moich zajęć zarobkowych. 
Pierwsze, czego się chwyciłam jako nastolatka to pisanina. Tworzyłam relacje z koncertów, mając w zanadrzu jedynie własną intuicję, w zamian za darmowe wejściówki. Potem nadszedł czas na rozdawanie ulotek. Pierwszy sukces miał miejsce, gdy udało mi się osiągnąć pułap 10 zł/h co w moim małym ulotkowym światku było sporą sumką. 
Zaraz po wyrobieniu książeczki sanepidu zaczęłam bawić się w promocje. 
Nigdy nie zapomnę mojej pierwszej promocji i niemiłej pani recepcjonistki – terrorystki, co jednak mnie nie zraziło. Promowałam wszystko; od szczoteczki do zębów przez najdelikatniejszą kawę na świecie do robotów kuchennych za 1500 zł. Doskonale zdaję sobie sprawę, że raczej nie zamierzasz kupić super-ekstra-mopa w wygórowanej cenie, ale zrozum, że głupkowaty, nadgorliwy uśmiech i zaczepienie Cię to jeden z moich obowiązków. 
Po maturze trafiłam na kilka tygodni do kawiarni i szczerze żałuję, że nie zaczęłam spisywać swoich przygód z klientami. Ludzie dzielą się na tych sympatycznych i kulturalnych, niewychowanych i agresywnych oraz starszych panów, którzy puszczają oczko, z nadzieją, że dorzucisz do ich kawy dodatkowy cukier. Ta praca nauczyła mnie także tego, że napiwki zadziwiająco szybko giną z portfela. 
Potem, mimo tego, że potrafiłam jedynie usmażyć sobie jajko sadzone, ledwie umiałam odróżnić schab od drobiu – drogą przypadku wyruszyłam nad morze, do gastronomii. 

Małej gastronomii, otwartej kuchni - jak kto woli. Przez moje rączki przewinęło się kilkaset hamburgerów, tony frytek. Dodatkowo, gdy była potrzeba, sprzątałam pokoje, ponieważ właściciele mieli pensjonat. Oprócz spostrzeżeń, że okrutna część mężczyzn nosi za ciasne gatki, a jeszcze większa kobiet nie ma świadomości, że wygląda niekorzystnie w bikini, to było wspaniałe doświadczenie. Dlaczego? Bo prace sezonową tworzą ludzie, z którymi spędza się praktycznie całą dobę. Pominę całą paplaninę związaną z „moim wielce dorosłym życiem na studiach”, na których zaczepiłam się pracy jako... wiewiórka.  Promowałam jeden z banków: festyny, dożynki, uliczne ankiety, rozdawanie balonów. Mimo wszystko, ludzie są dużo bardziej przyjacielsko nastawieni do futrzaka naturalnej wielkości niż do jego rudego odpowiednika płci żeńskiej. 
Między wierszami, na zasadach wolontariatu kilka razy wyszłam z dzieciakami jako dodatkowy opiekun na półkoloniach. Wtedy doszłam do wniosku, że lubię dzieci do piątego roku życia, ale o tym może innym razem. 
Po pierwszym roku studiów znowu znalazłam się w gastronomii. Można powiedzieć, że z hamburgerów podskoczyłam do obierania krewetek, robienia sałatek i deserów. Nieprawdopodobne, ile osób na wakacjach zamawia sałatkę grecką. Cały czas na nogach, pod czujnym okiem szefostwa. Podsumować to można jedynie słowami: szkoła życia. Chociaż w oczach wszystkich wyglądałam na niezłą niezdarę, bo zawsze coś musiało rozsypać się albo zbić, gdy stałam niedaleko. I tak jestem dumna, że poradziłam sobie pod presją i nawet polubiłam gotowanie.
Ostatnie, czego się chwyciłam to nalewanie piwa na tegorocznych Juwenaliach. Dyskusje z pijanymi ludźmi i obserwacja rosnącego syfu, gdy co dwa kroki wystawione są śmietniki to z jednej strony powód do śmiechu, z drugiej - chyba tylko do płaczu. Może warto przypomnieć studenciakom o czasach podstawówki i Dniu Ziemi?

Czy te doświadczenia pomogą mi, gdy będę miała tytuł po soczyście humanistycznym kierunku? 
Nie mam pojęcia, ale jeśli ktoś mi powie, że nie może znaleźć żadnej pracy dorywczej to uniosę jedynie brewkę z zażenowaniem. 
Zastanawiam się tylko, gdzie, kurczę, są te wszystkie zarobione przeze mnie pieniądze! 
Żeby nie urazić lisich obywateli przez wiewiórkową (choć też rudą!) zdradę dodam, że kult lisków rozprzestrzenia się - objął sferę alkoholową. Oddam ogon za wiadomość, gdzie w Toruniu można dostać takie psotne butelki.






środa, 18 marca 2015

Lisek chorutek.

Uważam, że w życiu każdego z nas istnieje wiele sztuk. U mnie ewidentnie różnorodnie. Sztuka życia ostatnio kuleje - tydzień minął pod znakiem kulenia się pod własnym ogonem i cierpienia z powodu opuchniętego gardła. Sztuka kulinarna coraz ciekawsza w moim wykonaniu: zostałam pochwalona za obiad, a w pracy mam okazję wypiekać babeczki przez bite siedem godzin dziennie.
Z dodatkowych informacji, wszystkim ciekawskim smakoszom polecam lokal w Toruniu, który ostatnio odwiedziłam - Restauracja Ciasna, ulica Podmurna 17, dania wegetariańskie i bezglutenowe. Ciekawa (DARMOWA) przystawka, bezbłędne placki marchewkowe i zupa z pasternaku. Po uczcie każdy gość otrzymuje przysłowiową wisienkę na torcie: bezpłatne ciasteczko. Kosz mojego obiadu wyniósł 20 zł, a moje podniebienie było połechtane przez cały dzień.
Jedynym minusem jest tytułowa ciasnota, panująca w lokalu. Chociaż... pewnie dlatego każde danie wydaje się konkretnie dopieszczone.
Wracając do moim zawirowań ze zdrowiem. Lisim sposobem na doskwierający ból gardła jest zatopienie się pod kolejnymi warstwami tkanin, pod którymi czujemy się bezpiecznie i swojsko. Wielki, rozciągnięty sweter, miękki polarowy kocyk do przytulenia (mój w kolorze dojrzałej śliwki) i oczywiście ciepła kołdra to idealny zestaw dla każdego chorującego lisiego przyjaciela.
Osobiście wierzę w cudowne właściwości herbaty rozgrzewającej, w której jednym ze składników jest utarty imbir. Jest to bylina, która podobno pomaga w stanach zapalnych górnych dróg oddechowych. Dla mnie ma idealny, szczypiący w język smak i wspaniały, mocny zapach. Preferuję połączenie go z plasterkiem cytryny, chociaż ostatnio wyczytałam o szkodliwych właściwościach tego owocu w gorącej herbacie, więc piszę tu o swoich upodobaniach.
Z czystym sumieniem mogę polecić wszystkim picie wody z sokiem z cytryny, gdyż ma całą gamę pozytywnych cech, z dbaniem o naszą odporność na czele. Wracając do mojego trunku, łyżeczka miodu to dopełnienie jego pyszoty. Do tego wszystkiego warto dodać odrobinę miłości, czyli poprawiacz humoru, który zdaje egzamin w moim przypadku: miły telefon do mamy/przyjaciółki/chłopaka, w którym wyrzucam jak bardzo jest tragicznie (zazwyczaj mogę liczyć na sto kilo współczucia i dobrego słowa). Jeśli mam siłę to odpalam ulubiony serial i oglądam go z kocykowego kopca, a jak jej nie mam to śpię. Spanie polecam każdemu, kto czuje wiosenne przeziębienie.
Mówiąc o wiośnie, chciałabym  wspomnieć o pracy pewnego nietypowego artysty. Jego odzwierciedlenie tej pory roku sprawia, że przypominam sobie dlaczego tak bardzo ją lubię. I nie, nie chodzi wcale o to, że już niedługo wypadają moje urodziny... W każdym razie, mowa o Giuseppe Arcimboldo. Cztery pory roku stworzone są z adekwatnych dla każdej błogosławieństw natury.
Mnie najbardziej uderzyło, że malarz żył w XVI wieku, a jego portrety są bardzo wyszukane, innowacyjne, zaskakujące odbiorcę. Tym samym spełniał przykazania manieryzmu: w twórczy sposób konwertował naturę. Przez sobie współczesnych uważany był zapewne za dziwaka, doceniony został dopiero przez surrealistów, takie tam kilka wieków później.



wtorek, 17 lutego 2015

Miasta z duszą, czyli kilka słów o Edwardzie Dwurniku

Nie mam ostatnio zbyt wiele czasu na cokolwiek, dlatego wybaczcie brak polotu w tym miejscu. Dziś nadrabiam.



Oto Lisek i jego ukochany, z serii: miłe gesty.  

Dziś postanowiłam pochwalić się recenzją, którą napisałam na zaliczenie semestru. W ramach ćwiczeń miałam narzuconego autora, a moja praca miała odnieść się pozytywnie do jego twórczości. Zarobiłam 4+. 

Miasta z duszą


Jednego nie można zarzucić Edwardowi Dwurnikowi: lenistwa. Od lat 60. wytrwale zdobywa wiedzę na temat pasjonujących go dziedzin: malarstwa, grafiki i rzeźby.
Jest to artysta przetwarzający swoje spostrzeżenia w dzieła. Obok tematów zaangażowanych politycznie, Dwurnik tworzy prace refleksyjne, ukazujące abstrakcyjne, wyciszone wizje morza.
Wykonał sporo cykli, opowiadających, przykładowo, o losach ludzi żyjących w komunistycznej rzeczywistości, zajął się upamiętnieniem ofiar walki ze stalinizmem.
 Moją szczególną uwagę zwrócił Cykl IX, który artysta zaczął tworzyć w czasie studiów na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, a który kontynuuje do dnia dzisiejszego.
„Podróże autostopem” to rysunkowe, niekiedy komiksowe spojrzenie na polskie oraz zagraniczne miasta i miasteczka, odwiedzone przez autora.
Weduty artysty zostały zainspirowane pracami innego znaczącego dla Dwurnika malarza – Nikifora. Plastyk przyznał, że dopiero po obejrzeniu wystawy Krynickiego w 1965 roku dowiedział się jak prawidłowo chce ukazywać elementy architektury. Zafascynowało go podejście do odzwierciedlania wszystkiego, co „zobaczone”.
Cykl IX cechuje różnorodność. Obok zaakcentowanych centralnie budynków – jak w wypadku Wiednia – spoglądamy na rytmicznie osadzone domostwa, bez linii horyzontu i wyraźnej perspektywy – Białogard, Nowy Jork czy Wenecja (na fot. obok). 

Autor nie skupia się jedynie na ukazaniu największych metropolii. Każdy obraz to wariacja na temat danego obszaru, spojrzenie z lotu ptaka na jedną scenę miejską. Fragmenty topografii umieszczone są niekoniecznie zgodnie z rzeczywistością. Bohaterami najczęściej są domy, otoczenie, a ludzie – jeśli już odnajdujemy te malutkie postacie – odgrywają role epizodyczne. Wyjątkiem są płótna „Zamość”, a także „Wiejski Pałac Kultury”, na których człowiek wysuwa się na pierwszy plan. Jest potwierdzeniem istnienia, miejskiego gwaru czy jestestwa. Spoglądając na, najczęściej bardzo kolorowe i szczegółowo oddane fragmenty architektury, nie dopatruję się w nich realności.
To wizje innego, bajkowego kraju, w którym każde, najmniejsze okienko odgrywa swoją szczególną rolę w tym teatrze. Tak jakby każde miasto było dla jego mieszkańców sceną. Ta bijąca w oczy, wręcz fluorescencyjna kolorystyka, hipnotyzuje. Najwspanialszym tego dowodem jest pejzaż Poznania z 1997 roku (fot. obok). Operowanie plamą barwną przypomina fowizm, znany z twórczości Matisse'a. Najbardziej zadziwiające, że obrazy nie wydają się trudne do technicznego odwzorowania, lecz znaczący jest tutaj wkład artysty w szczegółowe odtworzenie detali. Nagromadzenie wielu elementów potrafi przytłoczyć, ale także wzbudzić podziw i zainteresowanie. Myślę, że autor w ten sposób chciał zabawić się z odbiorcą, rozbudzić i ożywić smutny naród: drzewka przypominające lizaki czy baloniki albo ledwie dostrzegalny słoń na warszawskiej starówce to krok w stronę widza, że nie wszystko musi być jedynie białe lub czarne czy przezroczyste... Wbrew pozorom Cykl IX to nie tylko popis użycia kreski w odzwierciedleniu architektury, lecz także usytuowanie refleksji „między wierszami”.
Obok szalonych, nasyconych kolorystycznie wizji miast w Cyklu IX pojawiają się miejscowości nazwane przez Dwurnika „błękitnymi”. Szczecin, Wiedeń czy Zurych są wzorem zastosowania gamy niebieskiej. Przypomina to w pewnym sensie wyciszony okres w twórczości Picassa. Podążając tym tropem można podejrzewać, że rezygnacja z barwy świadczy o tym, że wycieczki do tych konkretnych miejsc wiążą się ze szczególnymi wspomnieniami artysty.
Dla mnie poszczególne obrazy są fascynujące, ponieważ są zapisem wędrówki Edwarda Dwurnika, artystycznych inspiracji i zmian jakie w nim nastąpiły od pierwszego płótna – wieczorów w Grochowie- z 1966 roku do ostatniego – ilustrującego Pragę – z 2009. Każde dzieło to osobna historia, którą mam ochotę zagłębiać i podziwiać. Zastanawiam się, co spotkało Dwurnika w każdym z odwiedzonych miast i czasami chciałabym, żeby polskie realia były równie dynamicznie kolorowe, jak w wyobraźni i na malowidłach autora.  




piątek, 6 lutego 2015

wernisaż nie taki straszny jak go malują

Dzisiaj była prześwietna okazja, żeby sprawdzić, czy Toruń żyje, jeśli mowa o światku kulturalnym. I faktycznie, sporo osób ruszyło do Centrum Sztuki Współczesnej, gdzie doktoranci z Wydziału Sztuk Pięknych mieli swój wernisaż.
Przeciętny Kowalski kojarzy to słowo, wydarzenie z czymś, czego warto unikać, bo całe zdarzenie kojarzy się z dostojną, przez duże "S" pisane, Sztuką i zebraniem nadętego, zamkniętego grona. 
Samo wyrażenie pochodzi z francuskiego - vernissage - i jest miłym spotkaniem otwierającym wystawę. W każdym razie dzisiaj było przyjemnie. Zero przepychanek, chociaż od ludzi gęsto: uśmiechy, ekscytacja, pełno pozytywnych emocji, rozmówki, dyskusje, a przecież o to chodzi w tej całej sztuce. 
Temat potraktuję nieco humorystycznie*, pytając: co na taki w e r n i s a ż ubrać, jeśli już jesteśmy zmuszeni/mamy ochotę się wybrać? 
Zauważyłam, że osoby związane w jakiś sposób ze światem kulturalnym często preferują styl tak zwanego luzaka. Dominują pozaciągane sweterki, koszule dwa rozmiary za duże, luźne bluzy, eko torby, zabawne lub intelektualne napisy i czapeczki.
Muszę wspomnieć o częstych szalonych wzorach, kolorach, fakturach - skreśl niepotrzebne. Inny typ to osoby wielbiące styl basic, czyli prosto i skromnie. Nie ma wyroczni, jak wszędzie znajdą się tacy, który kompletnie nie patrzą na to, co na siebie nakładają jak i tacy, którzy przesadnie dbają o wygląd.
Dzisiaj skusiłam się na niewymuszoną elegancję, czyli styl, który przed chwilą sama wymyśliłam na potrzeby tej notki. Cechą takiej stylizacji jest kołnierzyk. Zawsze. Tutaj zdecydowałam się na koszulę, którą kiedyś zawinęłam mamie. Do tego można założyć marynarkę lub sweterek. 






Zestawiłam to ze spodniami z podwyższanym stanem. Istotne, żeby spodnie miały kieszenie. Postawa przybiera nonszalanckiego tonu i człowiek wygląda na kogoś, kto sporo wie i zna się na rzeczy. Wkładając łapki do kieszeni można łatwo dodać sobie odwagi, w momencie, w którym okazuje się, że abstrakcja geometryczna nie niesie za sobą (DLA NAS) żadnego przekazu. Do tego przydatne są także akcenty dekoracyjne jak zegarek albo ulubione skarpetki. Nie oszukujmy się, że pójdziemy na jedną wystawę i zostaniemy wykwintnymi znawcami sztuki. Ale... zawsze można pójść i spotkać kogoś wyjątkowego. 
Ja dzisiaj spotkałam - przy okazji przelotnego spojrzenia na wcześniejszą wystawę zdjęć World Press Photo 2014

Fenek pochodzi z rodziny psowatych, ale tak jak każdy lisek, jest drapieżnikiem. Ten poniżej został sfotografowany w zagrodzie dla owiec, w Tunezji. Generalnie, te zwierzątka spotkać można na terenach krajów arabskich: stał się nawet symbolem Algierii. Zgarnął pierwsze miejsce w kategorii zdjęć pojedynczych. Autorem jest Bruno D'Amicis. Na jego stronie internetowej znaleźć można więcej uroczych, wielkouchych fenków i niesamowitych przedstawień nieokiełznanej natury. 







*oczywiste, że nie mam zamiaru nikogo obrazić swoją paplaniną, są to moje luźne uwagi pół-żartem.